Witaj na stronie Balu Absolwentów
z okazji 70-lecia LO w Zambrowie

Wspomnienia

Zapraszamy do dzielenia się swoimi wspomnieniami związanymi z Liceum Ogólnokształcącym w Zambrowie. 

Wspomnienia można przesyłać na adres email: zambrowiacy@gmail.com - w tytule wiadomości prosimy podać: „Zjazd Absolwentów 2016”. Po ich otrzymaniu dodamy je na poniższej stronie. Wysyłając wspomnienia na powyższy adres email wyrażasz zgodę na ich publikację.

 

Wspomnienia Elizy Sarnackiej-Mahoney „Inaczej po prostu było wstyd”

Lata nauki: 1985-89, klasa "B", profil matematyczno-fizyczny, wychowawca prof. Edward Leszczyński.

 

Wspomnienia Ejtminy - Obrazki z życia szkoły

1. Egzamin

Egzamin wstępny do Liceum Ogólnokształcącego w Zambrowie - lato 1962 roku. Pamiętam to mgliście jako całość, ale niektóre fragmenty i osoby - bardzo wyraźnie. Na przykład pisemny z matematyki. Kilka prostych zadań - więc trzask-prask i gotowe. Wprawdzie w ostatnim wynik jakiś nietypowy, dziwny - 0,469. Ale co tam! To na pewno błąd rachunkowy! Przekreślam więc całe zadanie i zaczynam jeszcze raz, tym razem już nieco uważniej. Wynik - znów 0,469. Co jest! Przekreślam i znów od początku, tym razem na brudno, na osobnej kartce i baaardzo uważnie. Niestety, 0,469. Jestem pewna, że tu  musi być jakiś kruczek, bo zwykle nawet najbardziej karkołomne zadania kończyły się wynikiem okrąglutkim.
Czas płynie, co chwila kolejny delikwent oddaje swój arkusz i wychodzi, a ja po raz dziesiąty uparcie szukam błędu. W końcu jest już nas troje: ja i jeszcze dwa inne głąby. Zniecierpliwiony prof. Marcinkiewicz podchodzi kolejno do każdego i rzuca okiem na te nasze wypociny. Widząc stos kartek zapisanych identycznym rozwiązaniem tego samego zadania, pyta o co mi chodzi, więc wyjaśniam, że szukam błędu, bo ten wynik taki dziwny.
Profesor podszedł do swego stołu, pogrzebał w swoich papierach, wrócił i stwierdził, że wynik jest prawidłowy.
Na korytarzu, kiedy wyszłam z klasy, była już tylko moja mama. Blada ze zdenerwowania.
Na ustnym - znów ten sam prof. Marcinkiewicz. Zdajemy parami. Ze mną, jak się później okazało, Jadzia Ż. Podyktował każdej z nas osobno jakieś banalne działania  arytmetyczne na ułamkach, sprawdził i zwrócił się do mnie: - Jakie znasz kwasy? Zdębiałam. Ale że skończyłam dobrą podstawówkę, to - s'il vous plaît: siarkowy H2SO4, siarkawy H2SO3. fosforowy H3PO4, azotowy HNO3 - wyrecytowałam i jeszcze parę tych, które w VII klasie nas obowiązywały, a  których teraz nie pamiętam.
We wrześniu okazało się, że prof. Marcinkiewicz będzie uczył nas chemii.
Na polskim jeden z tematów był tzw. wolny, więc ja na to jak na lato.Na ustnym egzaminował mnie prof. Kołakowski i z punku rzucił mi polecenie: - Odmień przez przypadki wyraz  » pacholę ». - Ale łatwizna! - pomyślałam i zaczynam pewnie: mianownik kto, co - pacholę, dopełniacz kogo, czego - pachol... pachol... pachola...? (o, kurcze ! A w oczach profesora już widzę wesołe błyski) - Pacholęcia! - wykrzyknęłam z ulgą, a profesor, zadowolony że mu się udało, już dalej tematu pacholęcia nie drążył i przeszedł do życia i twórczości Jana Kochanowskiego. Tu to chyba ja byłam górą, bo okazało się później, że miałam do czynienia z geografem, a nie z polonistą, więc temat rozwijałam i nawijałam bezkarnie.

Tak czy owak - we wrześniu zostałam uczennicą klasy VIII D. 

 

2. Pierwszy dzień w szkole

Po oficjalnej inauguracji nowego roku szkolnego 1962/1963 w sali gimnastycznej pozostało ok. stu osiemdziesięciu nas - ósmoklasistów. Wyż demograficzny! Jeszcze onieśmieleni, cisi i potulni, poddaliśmy się rozdziałowi na 4 klasy. Nie wiem, jak to się stało, bo było z tym
sporo zamieszania, że trafiłam do VIII D - jedynej z językiem nowożytnym, wprawdzie niemieckim, ale - lepszy rydz, niż... łacina - pomyślałam wtedy. I dopiero po 6 latach, tj. po 2 latach lektoratu z łaciny na Wydziale Prawa stwierdziłam, że łacina to najdoskonalszy, a tym samym najpiękniejszy język świata i - wbrew obiegowym opiniom - bardzo przydatny i w ogóle - niezbędny!.
Ten dzień również dla naszej wychowawczyni - prof.  Olgi Myszkiewicz - był debiutem w szkole. Filigranowa blondynka o dziewczęcej urodzie, nie mniej niż my przejęta i chyba lekko stremowana, stanęła naprzeciwko czterdziestu paru dziewczyn - niejedna metr siedemdziesiąt z hakiem (no, z haczykiem, niech będzie!),
Początki naszej koegzystencji były dość trudne. „Nasza Mała” spięta, zasadnicza, jakby trochę najeżona na wszelki wypadek na zasadzie: „nie mogę im pozwolić wejść sobie na głowę!”, my też, w końcu na nieznanym gruncie, niepewne. Musiałyśmy więc stopniowo wzajemnie się obadać i ustalić właściwe pozycje w relacji uczeń-wychowawca. Trochę to musiało trwać, ale w końcu dotarłyśmy się, rozpoznając wzajemnie nasze słabsze i mocniejsze strony

 

3. Pierwsze zadziwienia

Na przerwach wylegaliśmy tłumnie na korytarz na pierwszym piętrze. Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że to pomieszczenie kipiało ruchem, gwarem, śmiechem, energią. Nic z tych rzeczy. Słychać było tylko  rytmiczne, powolne, posuwiste szuranie kapciami i ściszone rozmowy przesuwających się wzdłuż ścian, dookoła, w ciasnym ordynku,  parami, trójkami - delikwentów. Jedno okrążenie, drugie okrążenie, trzecie okrążenie... a środkiem korytarza w tym samym rytmie kroczył dyżurujący w danym dniu nauczyciel; tam i z powrotem, tam i z powrotem, bacząc, by nikt nie biegał i nie hałasował.
Pamiętam swoje zdumienie, gdy zobaczyłam to pierwszy raz i dość długo z trudem przyzwyczajałam się do tych geriatrycznych spacerów. Na szczęście na parterze rzadko ktoś dyżurował, więc można było tam się przelecieć, ryzykując wszak nagłe zderzenie z panem dyrektorem, który mógł akurat wyjść ze swego gabinetu. Ale na parterze były też inne rozrywki, na przykład sklepik. A w sklepiku pączki, drożdżówki i inne, na szczęście niezdrowe  rzeczy. Nawet oranżada w proszku, którą się jadło wprost z torebki zanurzając w niej język, a nosem wylatywały bąbelki o smaku pomarańczowym.

 

4. Pierwsze dni w internacie

A w internacie trwała giełda informacji najważniejszych - to w arkana licealnych i internackich obyczajów wprowadzały nas koleżanki ze starszych klas. Tę niezwykle ważną wiedzę chciwie chłonęłyśmy i wkrótce znałyśmy wszystkie nie pisane, pozaregulaminowe normy zwyczajowe, charakterystyki poszczególnych nauczycieli, ich słabostki, wymagania itp. I przezwiska. Niejednokrotnie za „ksywkę” służyło prawdziwe imię, często zdrobniałe: „Maniuś”, „Basia”, „Nina”

 

5. Pierwsze wpadki

Pierwsza lekcja fizyki. Prof. Józef Murawski w pewnej chwili wysłał Alkę Cz. po jakiś potrzebny mu przyrząd do drugiego gabinetu fizycznego, w którym prof. Święcki prowadził lekcję z którąś ze starszych klas. Alka, ładniutka, rezolutna dziewczynka, zapukała, weszła, dygnęła wdzięcznie i rzekła:  
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale pan profesor Balon prosił o ...
Na przerwie nieszczęsna niespokojnie pytała, dlaczego odpowiedział jej potężny wybuch wesołości.
- Wszyscy tam pękali ze śmiechu i ten profesor też! Czy ja zrobiłam coś nie tak?
Na szczęście prof. Murawski z czasem wyrównywał z nami rachunki, kiedy z wyżyn  katedry
spoglądając na czterdzieści dziewczyn, które starały się wcisnąć głowy pod ławki, jak strusie w piasek, z rozmachem walił metrową linią w pulpit i wołał donośnie, starając się, by brzmiało to groźnie: No, lebiegi! Kto na ochotnika? Tylko się nie pchać!
Lubiłam lekcje prof. Murawskiego, bo wystarczyło uważnie słuchać wykładu i wykonywać zadania, żeby po południu już nie ślęczeć nad tematem. Dzięki temu, choć w moich  planach ani medycyny nie było, ani  politechniki, to  fizykę miałam, mimochodem, w małym palcu.

 

6. Pierwsza lekcja matematyki

Pierwszą lekcję matematyki pamiętam doskonale. Prowadził ją prof. Kunikowski, o którym na giełdzie mówiło się, że jest wykładowcą świetnym, ale też bardzo wymagającym. Tematem były liczby dodatnie i ujemne i najprostsze działania arytmetyczne z ich udziałem. Pierwszy kwadrans profesor poświęcił na podkreślanie z naciskiem, jak ważny jest to temat i że  bez opanowania tej wiedzy nie ma szans na zrozumienie każdej następnej lekcji. Zapowiedział też, że będzie tak długo tłumaczył, aż do wszystkich to dotrze. I jak zapowiedział, tak zrobił. Wzięłam sobie do serca słowa profesora i skupiłam się mocno. Wykład był tak spokojny, logiczny i jasny, „ilustrowany” kredą na tablicy, więc kwestia liczb dodatnich i ujemnych okazała się dziecinnie prosta  i z pewnością nawet ostatnie beztalencie matematyczne musiało zrozumieć, co tu jest grane (dziś dzieci przerabiają to już chyba w pierwszej klasie podstawówki, ale sądzę, że właśnie dlatego na maturze zliczyć do pięciu nie potrafią).
Podobał mi się prof. Kunikowski. Szkoda, że nas porzucił po paru miesiącach, ale dobrze, że dał nam rzeczywiście mocne podstawy, a to przecież w matematyce najważniejsze, bo potem to już z górki -  jedno z drugiego samo się wysnuwa. I choć matematyka nie była nigdy dla mnie praźródłem dochodów, to cieszę się, że zostałam tak dobrze wytrenowana w tej dziedzinie wiedzy, bo stan umysłu, ćwiczonego matematycznymi łamigłówkami, daje więcej szans w każdej dziedzinie aktywności człowieka. 


7. Nasze biznesy

Późną jesienią, chyba już w listopadzie, wczesnym rankiem pojechałyśmy z naszą wychowawczynią - prof. Olgą Myszkiewicz - na wykopki do PGR Poryte. Sądząc po widocznym braku entuzjazmu i kwaśnej minie „Naszej Małej” - chyba nie miałyśmy wyboru, czyli „dobrowolnie-przymusowo” wspomagałyśmy rolnictwo państwowe. Przedstawiało ono w Porytem obraz nędzy i rozpaczy. O tej porze PGR jeszcze smacznie spał, więc snułyśmy się długo bez celu po tym gliniasto-mazistym polu marznąc i grzęznąc w błocie. A w krajobrazie PGR Poryte nic z Chełmońskiego, niestety. Żadne tam bociany, żadne mgiełki, żadne ogniska i zapach pieczonych kartofli, tylko ciemne, szaro-bure niebo tuż nad polem, siąpiący deszczyk, wilgoć i ziąb przenikliwy. Nosy nam wszystkim już mocno zsiniały, kiedy nadszedł niepewnym krokiem rozczochrany osobnik w waciaku, ale okazało się, że nie przyniósł niezbędnego sprzętu, więc poczłapał niespiesznie z powrotem. Wrócił koło południa. Na nasze uwagi, że to chyba nie to pole, bo tu nie widać żadnych kartofli, rozejrzał się uważnie, zlustrował zagon metr po metrze, metr po metrze - i podniósł  sporej wielkości pacynę czarnej, gliniastej ziemi. - A ło! - triumfalnie zawołał. - Jest!  I poszedł.
Ileśmy tego w końcu nazbierały, nie pamiętam dokładnie, ale było tego mniej, niż mój kot napłakał  i taka też sumka wpłynęła po pewnym czasie na nasze konto. Przeznaczyłyśmy cały  ten kapitał na nasz fundusz wycieczkowy. Dobra psu i mucha! A jedyną, i to wielką, atrakcją tego dnia był powrót do Zambrowa traktorem, na przyczepie (chyba ok. 7 km). Fundował PGR Poryte.
Parę lat później robiłyśmy interesy z Lasami Państwowymi; sadziłyśmy las mianowicie. Gdzie to było, nie pamiętam dokładnie, ale chyba gdzieś w okolicy Czerwonego Boru. Dzień był ciepły, słoneczny i ekipa większa i wesoła, bo oprócz naszej była jeszcze co najmniej jedna któraś klasa. To o wiele przyjemniejsza robota i znacznie bardziej dochodowa, no i co las, to nie kartoflisko!
Minęło 50 lat. Ciekawam, co dziś słychać w naszym wielkim, starym lesie. Tylko - gdzie on jest? Gdzie on jest!

 

8. Wycieczki

Na wycieczki, najczęściej do Warszawy,  jeździłyśmy często dzięki „Naszej Małej”, która, jako że polonistka, dbała, byśmy się „ukulturalniały” i poznawały świat rozciągający się poza naszymi opłotkami. Celem głównym zawsze był teatr, a poza tym miałyśmy czas w zasadzie do swojej dyspozycji.
Jest jesienne późne popołudnie, Marszałkowska, szeroka i długa, rozświetlona, migająca kolorowymi neonami, ludzie spieszą w różne strony, nieustający ruch, gwar  - i na tej cudnej Marszałkowskiej my - Mirka K. i ja - w zachwycie chłoniemy chciwie Warsaw by night! 
I tak z przemożnej ochoty zakosztowania „światowego życia”, zawędrowałyśmy - Mirka K. i ja - do Baru Kawowego,  „Bolero” chyba się zwał - i mieścił się na rogu Marszałkowskiej i Pięknej.
A w „Bolerze” - klimaty wprost jak „Pod Papugami”! Był i szeroko niklowany bar, i brzęk szklaneczek, i ogromny, lśniący ekspres z sykiem wypuszczający kłęby pary, i oszałamiający zapach kawy (teraz nigdzie już takiego zapachu nie uświadczysz), szmerek rozmów, gdzieś w tle muzyczka i - jak „Pod Papugami” - w kolorowe muszle gwiżdże wiatr. No i my - Mirka K. i ja - prosto z Zambrowa. Siedzimy na wysokich stołkach i zachwycone, oczarowane, sączymy kawę. Na pełnym luzie, bez obaw, że może nas tu przydybać któryś belfer. Bo  w Zambrowie - przypomnieć tu trzeba - w samym centrum, w Rynku, koło księgarni było coś zbliżonego, choć nie za bardzo, do kawiarni, ale nam, licealistom, nie wolno było tam bywać pod rygorem obniżenia oceny ze sprawowania. Nie wiedziałam dlaczego i wtedy myślałam, że to przesada, ale później zrozumiałam, że ten zakaz był uzasadniony, bo lokal tamten swym charakterem daleko odbiegał od „naszego” Bolera... 
Ten wyjazd zapisał się trwale w mojej pamięci również w związku z działaniami ukulturalniającymi „Naszej Małej”. Wieczorem mianowicie byłyśmy w Teatrze Wielkim na „Aidzie”. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie i ta wspaniała opera, i sam gmach, niedawno uroczyście otwarty po zakończeniu odbudowy ze zniszczeń wojennych, i warszawska Nike na Placu Teatralnym.
Wycieczki do teatrów warszawskich nasza klasa organizowała dość często, 4-5 razy w roku szkolnym. Całą klasykę, ale nie tylko, odbierałyśmy w najlepszym wydaniu, w najlepszych polskich teatrach,  z udziałem największych znakomitości aktorskich i reżyserskich.                                                                                                                                                 To właśnie prof. Olga Myszkiewicz zaszczepiła w niejednej z nas potrzebę obcowania z kulturą wysoką. Ale dziś nie ma już takich teatrów, a aktorzy tej klasy pozostali już tylko nieliczni.
W tych wyjazdach  chętnie towarzyszył nam w charakterze dodatkowej siły pedagogicznej prof. Kazimierz Wojewoda. Lubiłyśmy go, a on nas chyba też. Nazywał naszą klasę Oli-babki i zwykle przesiadał się w autokarze z przednich siedzeń dla VIP-ów do nas, na sam koniec, gdzie zawsze coś się działo, było najgłośniej i najweselej, zwłaszcza w drodze powrotnej.

 

9. W internacie

Internackie życie uregulowane było z zegarkiem w ręku - co do minuty i żaden dzień nie różnił się zasadniczo od dnia poprzedniego. Pobudka o 6. (chyba podrywał nas na równe nogi przeraźliwy dzwonek elektryczny). O 7. śniadanie (na dwie zmiany) - i do szkoły na 8.

Po sześciu lekcjach powrót wprost na obiad o 14, który kończył się po 15., jeżeli wypadała nam druga zmiana, tak. że czasu wolnego do „odrabianki” było tyle, co kot napłakał. Odrabianka od 16. do 19., czyli do kolacji, a po kolacji, tj. od ok.20. czas wolny. O 22. gasły światła, wszyscy w łóżkach i - ciiiiisza! 
W czwartki chodziło się do kina „Kosmos”, jeśli było na co, więc rzadko.   
Jakoś trzeba było się odzwyczaić od beztroskiego, domowego luzu.
Dziewczyny zajmowały całe pierwsze piętro i połowę drugiego, w pozostałej części drugiego piętra były pokoje chłopców. Nie było żelaznej bramy ani zasieków rozdzielających drugie piętro na część męską i żeńską, a mimo to wizyt i rewizyt w pokojach mieszkalnych się nie składało. Spotykaliśmy się w świetlicy na dole, a bywało, że niektórzy również gdzieś po kątach.
Odrabianka - czyli 3 godziny bez ruchu i w ciszy. Jeszcze 3 godziny nauki po 6 godzinach nauki w szkole! To wielka przesada, dlatego jak tylko się dało wyrywałyśmy się z Baśką C. po południu na SKS. Nie żeby tam zaraz jakieś medale, mistrzostwa itp., ale ... aby ciało twe i duch/ były młode wciąż/, były młode wciąż/ były młode wciąż... A poza tym SKS - to był sam kwiat młodzieży męskiej LO. 
A znów którejś zimy, chyba już w XI klasie, pod osłoną popołudniowego zmroku i zapadających wkrótce ciemności wymykałyśmy się - Mirka K. i ja - na łyżwy, bo na boisku, na bieżni, była ślizgawka. Chyba rura jakaś pękła, bo nie wyglądało to na fachowo przygotowane lodowisko i oprócz nas nigdy nikogo więcej tam nie było,  Tak czy owak - spędzałyśmy tam czas odrabianki przyjemnie i pożytecznie.
Ostatecznie można było czytać książki. W szufladzie, bo przecież nielegalnie. Trzeba było tylko zamaskować się otwartymi podręcznikami i zeszytami rozłożonymi na stole, bo od czasu do czasu dyżurujący nauczyciel sprawdzał, czy należycie przykładamy się do odrabiania lekcji.
A cóż tam było do odrabiania przez 3 godziny(!), jeżeli mieliśmy doskonałych nauczycieli, którzy uczyli nas w odpowiednim czasie, tzn. w czasie lekcji i z tego źródła można było czerpać garściami. Pamiętam lekcje biologii i prof. Zofię Czechowską, jak z zachwytem w oczach opisywała np. budowę różnych rozwielitków i rysując na tablicy wyliczała ich odnóża i czułki na rozwielitkowych czółkach oraz ich funkcje, przy czym czyniła to z takim przejęciem i zaangażowaniem emocjonalnym, że każde takie żyjątko jawiło się jako ósmy cud świata, w każdym żywym organizmie odkrywała przed nami zachwycające cuda natury. W żadnym podręczniku tego nie wyczytasz!
Dzięki znów prof. Kołakowskiemu do dziś pamiętam np. wszystkie ery w dziejach ziemi, ich charakterystykę i podział na okresy i podokresy (tylko te mioceny, plioceny i inne oligoceny w trzeciorzędzie i czwartorzędzie trochę mi się pomieszały). Albo np. budowa geologiczna Polski, rodzaje skał - to też był konik profesora i dzięki temu przedeptując dziesiątki, setki razy tatrzańskie, czy później alpejskie szlaki wiedziałam zawsze, po czym stąpam.                                                                                                    A lekcje niemieckiego z prof. Zarembą - „Maniusiem” - tu nawet ostatniej lebiedze na pociechę zostawało używane najczęściej: Ich habe für heute die lektion nicht vorbereitet.                       Ja kontynuowałam naukę niemieckiego przez 2 lata w ramach lektoratu i mogę stwierdzić, że poziomem znajomości tego języka nie odbiegałam od kolegów z wielkomiejskich ośrodków.
Podobnie język rosyjski, za sprawą  prof. Staszewskiej - „Niny” opanowałam biegle i z właściwym udarienijem.
           Niezapomniane były też lekcje języka polskiego z prof. Olgą Myszkiewicz, na których analizowaliśmy poszczególne dzieła literackie. I nie było to jakieś tam bleblanie na podstawie bryków, streszczeń internetowych czy innych pogardy godnych wynalazków. To w ogóle nie wchodziło w grę. Przed wakacjami dostawałyśmy listę lektur na następny rok szkolny. Nie były to fragmenty mniejsze czy większe, tylko wskazane dzieła w  całości - od deski do deski. Przed wzięciem na warsztat kolejnej lektury wiedziałyśmy, jakie zagadnienia będą analizowane i na lekcję taszczyłam tomiszcza z umieszczonymi tam zakładkami zaznaczającymi odpowiednie cytaty - argumenty. To były bardzo żywe, ciekawe lekcje z aktywnym naszym udziałem, uczące także  przeprowadzania rzeczowego, logicznego wywodu. 
Mnóstwa też wierszy uczyliśmy się na pamięć i kiedy sięgam pamięcią do tamtych  lat,  to wierzyć mi się nie chce, jak wiele tego człowiek ogarniał: całe obszerne fragmenty Pana Tadeusza do dziś pamiętam, długachną Świteź takoż, że już nawet nie wspomnę Stepów akermańskich i niektórych innych Sonetów krymskich. A potężny Grób Agamemnona, recytowany w sztafecie! - przy czym wszyscy musieli znać całość, bo nikt nie wiedział, w której zmianie wystartuje. A Tetmajer, a Asnyk, i Tuwim, i Gałczyński! Ech!

O zbliżającym się końcu odrabiankowej męki przypominało mi ssanie w żołądku - wyraźna oznaka zbliżającej się kolacji. I tu specjalne hymny będę wznosić na cześć internetowej stołówki. Świetna kuchnia! Smacznie, zdrowo i do syta. Nie powiem, że śnią mi się po nocach, ale wracają nieraz we wspomnieniach na przykład kartacze - wielkie, o wrzecionowatym kształcie kluchy ziemniaczane, nadziewane mięsem, polane obficie tłuszczem ze skwarkami (ha-ha! oczywiście, niezdrowe  jak cholera!),

A po kolacji naszym królestwem była świetlica. Rządziłyśmy tam niepodzielnie my - . Mirka K. i ja. Mirka - bo miała płyty z najnowszymi przebojami polskimi i zagranicznymi, które dostarczał jej brat Ewek - student Politechniki Warszawskiej; a ja - bo chyba miałam coś z prowodyra, ale płyty miałam też, chociaż mniej niż Mirka.
W świetlicy był adapter marki Bambino i my jako te didżejki zarządzałyśmy repertuarem. Muzyczka grała i życie towarzyskie kwitło.                                                            
W świetlicy pojawił się też telewizor, ale dopiero chyba w 1964 roku. Na pewno już był w roku 1965;  pamiętam, bo cały Konkurs Chopinowski można było obejrzeć od deski do deski i pozwalano nam pozostać nawet po 22., jeśli przesłuchania się przeciągały.

 

10. Gnębiciel?

W XI  klasie przez pewien czas (zastępstwo?) lekcje matematyki miał z nami prof. Edward Leszczyński. Strasznie nas gnębił. Każdą lekcję zaczynał od złośliwości i niesprawiedliwych zarzutów: a to, że gąbka za sucha, a to, że za mokra, a to, że tablica brudna, a to, że kredy nie ma (choć była, tylko ją złośliwie połamał),  itp. Po lekcji leciał do „Naszej Małej” i z kolei jej dokuczał skarżąc na nas i w ogóle robiąc nam w pokoju nauczycielskim czarny PR. Na mnie to wszystko się skrupiało, bo byłam przewodniczącą samorządu klasowego i musiałam na następnej lekcji wszystko wychowawczyni wyjaśniać. „Nasza Mała” wypytywała bardzo szczegółowo o przebieg tych scysji. Opowiadałam więc rozżalona i rozeźlona o szykanach stosowanych przez prof. Leszczyńskiego wobec nas i dopytywałam się, kiedy w końcu sobie pójdzie. Wtedy nie zwróciło naszej uwagi to, że wychowawczyni wcale nas nie upominała, w zasadzie nawet w żaden sposób nie wyrażała swojej dezaprobaty. Nie rozumiałyśmy też, skąd te wesołe błyski w jej oczach w czasie naszych relacji i skarg. I dopiero po roku, kiedy już maturę miałyśmy za sobą, dowiedziałyśmy się, że to nie złośliwości profesora były, tylko zaloty! I że pani Olga Myszkiewicz wychodzi za mąż za pana Edwarda Leszczyńskiego!

No i my przy tym oczywiście byłyśmy, miód i wino piłyśmy (na stronie), po brodzie kapało... Ech!


                                                                                        Ejtmina, matura 1966, kl.XID

 

Maciej K. Szczepański - Wspomnienia średnio poważne

     To będą lżejsze wspomnienia i nieco rozszerzone. Szkolne czasy kojarzą mi się w całości sympatycznie, a rozterek „egzystencjalnych” jeszcze nie przeżywałem. Przybyłem do Zambrowa w 1961 z małej dziury na Mazowszu. Skończyłem tam pierwszą klasę  liceum. W nowym, sugerując się zapewne miejscowością, z której przybyłem, na wszelki wypadek przydzielono mnie do klasy IX E, najgorszej w szkole. Dzięki temu wkrótce zaznałem statusu zawieszonego w prawach ucznia i wielu podobnych „przyjemności” ale poznałem też fajnych chłopaków, którzy pokończyli (albo i nie) inne szkoły, bo z tej ich wyrzucono, klasę rozwiązano i od nowego roku wylądowałem w X A, w której … było najwięcej ładnych dziewczyn w szkole.  IX E była na parterze, a one gdzieś wysoko więc widywałem je bardziej w niedzielę w kościele, pod chórem po lewej. Kolorowe, bez szkolnych fartuszków, modliły się ale i zerkały. W klasie okazało się, że są też zdolne. Jedna np, gdy „Basieńka” dyktowała, trochę objaśniając, temat  klasówki, to ona - ta koleżanka - miała już dwie strony wypracowania. Do końca miała osiem albo dziesięć. A ja - niecałe dwie. Po prostu, dziewczyny były ładne i zdolne. Niektóre „zabełtały mi  błękit” w głowie, nie powiem. Tylko motocykl prof. Kołakowskiego – czarna Pannonia - wzbudzał moje westchnienia równie silnie.  
     Sportowo nasza szkoła była wtedy cienka, przykro mówić. Bez porównania z moją poprzednią . Tam wystarczył jeden nauczyciel - fanatyk sportu i przychylna dyrekcja, by uprawiać, oprócz kilku popularnych, takie dyscypliny jak szermierka, siedmiobój gimnastyczny, strzelectwo czy hokej. Tak! W szkole średniej i wcześniej w podstawówce, która była w tym samym budynku i sportowo stanowiły jedność. Umiejętności nabyte wtedy wystarczyły mi, by w Zambrowie wygrać kilka powiatowych spartakiad w jeździe na łyżwach, zawsze gdy startowałem i to wiekowo w kat. open. Tu, w nowym LO dostawaliśmy klucz do schowka przy sali i kilku, w tym ja, tłukło w siatkówkę, kilku w pingla,  reszta poszła zapalić albo dyskretnie do domu lub internatu. Owszem, jak ktoś chciał, to sobie poradził, tu czy gdzie indziej. Boisko szkolne umożliwiało kopanie piłki  lub lekkoatletykę. Z tej ostatniej były jakieś sprawdziany, zawody. Niekiedy z fajnymi momentami. Jedna z koleżanek miała już pełne kobiece kształty, bujne, takie rubensowskie. Na co dzień nie zwracała na rówieśników uwagi, adorowali ją już poważniejsi mężczyźni. Gdy stawała na skoczni, to dla nas było to święto poezji ruchu. Przerywaliśmy zajęcia gdy płynęła po rozbiegu do skoku w dal. Nie robiła tego chętnie (sądząc po minie) ale nie było zmiłuj u pani od WF. Skok, to była maestria płynności, a lądowanie - ABSOLUTNIE miękkie. Wynik  nie miał znaczenia. Podany tylko płoszył nastrój.  Metr sześćdziesiąt. Co jeszcze ze sportu? A no pływanie ekstremalne w sadzawce w Wiśniewie.  Za każdym razem biłem rekord życiowy, takie pijawki tam były i działały jak najlepszy doping. Jeszcze kolarstwo wymuszone. Mieszkałem w najdalszym od szkoły budynku na Koszarach więc przeważnie dojeżdżałem rowerem. Parkowałem w schronie p-atomowym szkoły, a po drodze zwykle wyprzedzałem dwie ładne dziewczyny, które oczywiście spotkałem w klasie X A. Miały ksywę „Nierozłączki” i lubią się do dzisiaj. Tamten rower częściowo przetrwał. Kupiona od jakiegoś repatrianta przez ojca brązowo-złota Ukraina, z fantastycznym, z „byczej” skóry siodełkiem na sprężynach. Tylko ksiądz miał lepszy - damkę Diamant z siatką chroniącą, by mu się sutanna nie niszczyła. Siodło mam do dzisiaj. Zainstalowałem do „górala”. Pod moim  obecnym ciężarem fantastycznie skrzypi i nie muszę używać dzwonka.
      Jedna z koleżanek z samego centrum Zambrowa, dzięki uprzejmości rodziców, mogła prowadzić coś w rodzaju saloniku dla bardziej kreatywnej młodzieży. Skład nie był ograniczony specjalnymi kryteriami, wystarczyła kreatywność,  może ilościowo nie mieściłoby się tam więcej niż kilkanaście osób ale problemów nie pamiętam. Spotykaliśmy się często zwłaszcza jesienią, zimą i przedwiośniem. Gadaliśmy, omawialiśmy jakieś książki i to nie lektury, wzajemnie je sobie polecając, filmy oglądane w Kosmosie, a oglądaliśmy w zasadzie wszystkie, „graliśmy” w półsłówka, dowcipkowaliśmy, słuchaliśmy muzyki i uczyliśmy się tańczyć. Twista i madisona głównie ale i inne „kwadraty” „lipsy podwójne” itp. „Przynosiła” to, przeważnie z domu, jedna z koleżanek podglądająca swojego starszego brata, też licealistę i jego towarzystwo oraz korzystająca z jego rad (był później tancerzem zawodowym w ówczesnym pojęciu). Oczywiście na zabawach szkolnych brylowaliśmy jako wtajemniczeni bardziej niż inni. Z powodu tych spotkań, a czasem innych, wracałem niekiedy do domu na Magazynowej przez Mazowiecką i tam dopadał mnie i prawie obezwładniał mocą najpiękniejszy (do dziś tak uważam) zapach świata - zapach pieczonego chleba. Piekarnia geesowska, w której miałem znajomych, była po drodze. Nie było innej opcji - zatrzymywałem się przy płocie i delikatnie, by nie zbić szyby, małymi kamyczkami opukiwałem okiennice i okno, by w końcu usłyszeć przez gwałtownie otworzone lube „Czego?” i „A to ty!”. Dostawałem pół bochenka albo i cały (jak cały to coś doniosłem do domu), później jakoś się rewanżowałem, najczęściej piwem Zlaty Bażant, które też tylko w geesowskim sklepiku bywało. Takiego zapachu i takiego smaku chleba już od lat nie ma. Mąka nie taka, piece, jakieś przyspieszacze, spulchniacze, ulepszacze i inne dziadostwo wynalezione dla „dobra ludzkości”? Cudem wynalazczości w tym zakresie, choć nie dotyczącym chyba chleba, jest wzmacniacz smaku. Coś dla mnie niepojętego w żaden sposób.
      Czy można się z miłości zapisać do ZMS-u? Nie byłem po prawdzie na żadnym zebraniu, legitymacji nie miałem, do dziś nie wiem czy należałem i kto należał, ale z jednym wyjątkiem. Za to jakim!  Przed moim ostatnim szkolnym „1-maja” dowiedziałem się, iż w pochodzie chłopcy w czerwonych krawatach idą bez czapek. Czapek nikt nie lubił, ale nie to przesądziło. Koleżanka, ówczesny przedmiot (podmiot, podmiot!) moich westchnień, gdy przymierzyłem krawat powiedziała, że wyglądam bosko, ale niestety nie należę... To zapisz mnie - rzekłem bez wahania. Maszerowałem w jasnym prochowcu, bez czapki i niosłem biało-czerwoną szturmówkę. Mam nawet zdjęcie. Dzień lub dwa i okazało się, że na obóz nad jeziorem k/Augustowa też jadą tylko zetemesowcy i...ona tam jedzie! No nie! Zapisz mnie - padło po raz drugi. Za dni kilka matura. Jeden z kolegów przypomniał mi niedawno, iż z matmy dziwnie słabo mi poszło i tak było.  Rozwiązałem tylko trzy pierwsze zadania i...nawet zapomniałem dlaczego. Po latach, w Broku, jedna z koleżanek powiedziała mi, że gdyby nie moja pomoc ona by matury nie zdała, a i drugiej pomogłem. Ładnie, nie ładnie? Za późno na ocenę. Jestem za „ładnie”, co mi tam, zaskarbiłem wdzięczność. Miałem ułatwione zadanie. Obserwującym zasłaniał mnie ...dyrektor LO, pomagający słabemu koledze siedzącemu przede mną. Był mu to winien. Kolega, zdolny muzycznie, grał mazurki i etiudy na każdej szkolnej akademii i niekiedy ratował imprezę nawet chory, wyrwany z łóżka (mieszkał obok), gdy zamówieni artyści nawalili. Dyrektor uczył matmy w najniższej klasie. Twardziel - psor od matmy, postawił IM dwóję. Była sensacja i jak teraz mówią - beka. W końcu matematyk był podwładnym dyra. Skończyło się tak jak powinno. 
     Po maturze trochę luzu, egzamin na Polibudę i obóz. W lipcu, kilka dni po wstępnym. Już nad jeziorem dostałem kartkę - zostałem studentem.  Zaskoczony raczej nie byłem, wstępny poszedł jak z płatka ale radość przyprószył smutek, zrazu niewyczuwalny. Uczucie, które wywołało dwukrotną deklarację wstąpienia do ZMS...przetrwało kilka dni. Było wesoło, działo się, pełno nowych, ładnych twarzy. Później, po obozie, było trochę dziwnie, pusto, ale też nie długo. Wir studenckiego życia jak walec wszystko wyrównał. Wolność, wielkie miasto, kina, teatry, stadiony, kluby, dziewczyny, tylu nowych kolegów z całej Polski. Minęło, przeszło do wspomnień. Spotkaliśmy się,  przypadkowo, aż po 45 latach, sympatycznie bardzo. Był „niedźwiedź”, śmiech, wspomnień troszeczkę, spojrzenia wprost i bardziej te ukradkowe, dyskretne – co zostało, co uleciało?
     Po szkole zapisałem się do ZSP. Bez miłości, z rozsądku. Zebrań też nie było, ani grupy, była legitymacja. Bardzo przydatna, otwierała wiele drzwi. Raz jeszcze w życiu zapisałem się z miłości. Z miłości do wolności. Powiało nią w Kraju w latach 80-81. Uniosło nawet. Zapisałem się w lecie, a wiosną, w stanie wojennym już, wywalono mnie z pracy i to na dobre. Jak widać zapisywanie się z miłości jest obarczone pewnym ryzykiem. Co prawda, jestem „sprawcom” wdzięczny, bo moje życie stało się ciekawsze, a firmę „wiatr kapitalizmu” i tak wkrótce rozwiał. Miłość prawdziwą „wypatrzyłem” podczas studiów, zapisaliśmy się wspólnie w USC, zamiast legitymacji - obrączki, Pan Bóg zaakceptował trzy dni później i trwamy do dzisiaj.
     A, byłbym zapomniał. Tak „pół na pół” zapisałem się w podstawówce do ZHP.  Wszyscy chłopcy należeli, było fajnie. Dziewczynami dowodziła druhna Honorata. Pisała wiersze. Czegóż ja nie robiłem, by zwrócić na siebie jej uwagę. Swoim mutacyjnym dyszkantem wykrzykiwałem „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola” najgłośniej jak mogłem. Na nic. Nie zwracała na gówniarza uwagi, była o kilka lat starsza. Pod jej beretem machały się piękne brązowe warkocze, a pod przykrótką spódnicą, w czarnych podkolanówkach tkwiły takie długie, chude nogi. Najpiękniejsze na świecie! Nasz przyboczny mówił, że obydwie są lewe, ale nie lubiłem buca, a po tym jak to powiedział, to już wcale.  
     Pamiętam zjazd absolwentów LO przed 20 laty. Już wtedy nasza grupa (mniej więcej rówieśnicy LO) należała do najstarszych. Ale i do najweselszych! To się chyba zbytnio nie zmieni. To pierwsze na pewno. Mam nadzieję, że i drugie.

 

Jan Dębek - Moje wspomnienia z LO w Zambrowie 1960-64.

Wspominam te cztery lata jako żmudną pracę nad sobą by nadrobić zaległości ze szkoły podstawowej w rodzinnej wsi gdzie poziom nie był najwyższy. Dlatego dopiero po dwóch latach udało mi sie dogonić czołówkę w C klasie. Podobne nadrabianie zaległości czekało mnie potem na wydziale Fizyki na UW gdzie koledzy z warszawskich liceów wyprzedzali mnie zasobem wiadomości o co najmniej rok.

Z sympatią wspominam miłą koleżeńską atmosferę w klasie i w internacie gdzie nauka obowiązkowa 16-19 we wspólnej sali pozwalała poćwiczyć szare komórki.

Ciepłe wspomnienie naszej Pani, czyli wychowawczyni Czesławy Bielawskiej, która ze łzami w oczach na lekcji łaciny opowiadała nam o tym jak dzielny Mucjusz Scaevola włożył rękę do ogniska, by przekonać wrogów o męstwie Rzymian. Do klasy łacińskiej trafiłem przez przypadek, gdyż przy podziale wstępnym na sali gimnastycznej odcięto mnie z klasy niemieckiej. Zbyt wielu chętnych. Plusem łaciny było nieźle poznanie kultury klasycznej Grecji i Rzymu oraz dało to niezłe podstawy do opanowania języków nowożytnych, w tym ojczystego.

Druga ważna osoba to Pani Sołonowicz, która sporo czasu poświęcała na czytanie prasy literackiej, np. Nowej Kultury, co pozostało mi na wiele lat. Nasze braki obrazowały słowa niezrozumiałe z jednego felietonu: zapisaliśmy nimi całą tablicę!

Kształcące były też wypracowania na tzw. wolne tematy. Za jedno z nich napisane przez naszą koleżankę wizytator zbeształ brutalnie naszą Bogu ducha winną polonistkę! Utkwiło mi to w pamięci, bo nie wiedzieliśmy jak ją wesprzeć i siedzielismy cicho.

Dzięki tym profesorkom o mało nie zostałem humanistą, ale ambicja skierowała moje drogi na wydział nauk ścisłych, gdyż marzyło mi się znaleźć metodę zneutralizowania bomby atomowej i uchronienie ludzkości przed zagładą (sic!). Ciekawe czy teraz młodzież ma równie ambitne marzenia?

Potem zupełnie przypadkowo trafiłem do fabryki opon gdzie o dziwo zarówno humanistyka jak i fizyka okazały się całkiem przydatne. A któż to mógł przewidzieć!

 

Barbara Cwalina - Moje wspomnienia z LO w Zambrowie - matura 1962.

Jestem absolwentką zambrowskiego Liceum z roku 1962. Uczyli mnie profesorowie: Bielawska, Krajewska,  Marcinkowski, Święcki, Kołakowski, Zieliński, Kurant, Dąbrowski. Przez pierwsze dwa lata historii uczył mnie Marian Lech. Niestety, nie zdążył mnie historią zainteresować, bo w wieku 13, 14 lat trudno jeszcze mówić o jakichś sprecyzowanych zainteresowaniach, a piszę, niestety, bo historii uczyłam się dużo, dużo później i zawsze wtedy żałowałam, że nie skorzystałam z ogromnej wiedzy mojego licealnego nauczyciela wtedy, kiedy był na to czas.
Ostatecznie skończyłam geografię na UW. Kierunek wybrałam raczej drogą eliminacji, ale na pewno przyczyniły się do tej decyzji obozy wędrowne z p. Kołakowskim i to, że dzięki niemu zainteresowałam się geografią fizyczną już w szkole.

Szkolnych wspomnień mam mnóstwo, im jestem starsza, tym ich więcej. Tutaj chciałabym przytoczyć kilka związanych z prof. Dąbrowskim. Wiem, że nie wszyscy wspominają go dobrze. Ja tylko dobrze i właśnie dlatego piszę o Nim.

Sytuacja 1. Internat. Czas nauki własnej. Zasnęłam z głową na książce. Dyżur ma prof. Dąbrowski. W półśnie słyszę, że wchodzi do pokoju. Chcę się podnieść, udawać, że udawałam i... nie mogę. Drzwi się zamykają. Ja trzeźwieję w oka mgnieniu. Dąbrowski wraca po pół godzinie i pyta czy już odpoczęłam. Niby nic, a jednak.

Sytuacja 2. Internat. Dąbrowski jako opiekun kulturalno-oświatowy organizuje jakiś konkurs historyczny. Przypadła mi w udziale stosowna lektura (chyba Bunsch), zgodziłam się, oczywiście, na udział w konkursie i... nijak nie mogłam się zabrać do czytania. Ale nie miałam odwagi zrezygnować.
Tuż przed konkursem, nie mając wyjścia, powiedziałam, że się wycofuję. A on tylko popatrzył mi w oczy i powiedział: drugi raz się na tobie zawiodłem. Drugi raz, bo rzeczywiście już wcześniej zachowałam się podobnie i On to pamiętał.

Sytuacja 3. Jestem na 4-tym roku studiów. Zaliczam w swojej dawnej szkole praktyki pedagogiczne. Oprócz lekcji, które prowadzę, czasem słucham, teraz z innej perspektywy, lekcji prowadzonych przez moich dawnych nauczycieli. Proszę o możliwość uczestniczenia w lekcji łaciny moją dawną wychowawczynię, p. Bielawską. Ona odmawia. Dąbrowski - mimowolny świadek tej sceny bez słowa zabiera mnie na swoją lekcję.

Nie chcę tych sytuacji komentować. Powiem tylko, że kiedy sama zostałam nauczycielem, w sytuacjach trudnych właśnie prof. Dąbrowski stawał mi przed oczami i mimo woli zastanawiałam się, co On by zrobił na moim miejscu. A Jego nauki w kwestii dotrzymywania słowa nie zapomniałam do dziś.

 

Edward Krajewski - Moje liceum

Po powojennej wędrówce , po „zaliczeniu” kilku miasteczek w zachodniopomorskim i warmińsko-mazurskim na stałe do Zambrowa wróciłem z rodziną na jesieni 1957 roku. I wtedy rozpoczęła się nauka w LO. Z „zakrętami” jako, że po skończeniu Szkoły Podstawowej w Czerwonce pow. Biskupiec Reszelski dalsza edukacje podjąłem w Technikum Łączności w Olsztynie. Więc siłą rzeczy musiałem uzupełnić różnice programowe. A więc przejść z języka francuskiego na niemiecki i dodatkowe korepetycje. Trzeba było przełamać lody lub wejść „między wrony” bo nie znałem w klasie nikogo. Prawie wszyscy uczniowie mojej klasy znali się jeszcze ze szkoły podstawowej. Sporo czasu minęło nim przełamałem lody. Pomogła mi moja wrodzona sprawność i sport.

                                           Jakie są moje wspomnienia?

Fajnych jest kilka. Przeważnie sportowe. Tam również szybko awansowałem w hierarchii sportowców szkolnych. Siatkówka (również w ZKS grałem z Jurkiem Samusikiem, Wieśkiem Słabym, Zbyszkiem Moczydłowskim, Jankiem Marcem, Tadkiem Lipińskim, Staszkiem Trochimowiczem), piłka nożna, piłka ręczna, lekkoatletyka, strzelanie (tzw. Srebrny Muszkiet) , zespół taneczny Pani Przewodek. Czynny udział w wydarzeniach szkolnych sprawił, że dość szybko wkomponowałem się w klasową i szkolna społeczność. Ale fajnym, dość zabawnym epizodem było zaproszenie mnie, ucznia 9 klasy, przez dziewczyny z maturalnej klasy na studniówkę. Ale się działo w pokoju nauczycielskim! Ale byłem i tańczyłem do białego rana.

Drugim niezapomnianym fragmentem to mecze siatkówki Nauczyciele – Uczniowie. Prof. Staszewski z tzw. „zaczeską” poprawianą po każdym zwichrzeniu. Na parapecie leżał grzebień i lusterko, prof. Święcki z nieodpartą chęcią atakowania przy delikatnie mówiąc niskim wzroście, prof. Tytus Krzemiński najwyższy chociaż nieporadny o nieskoordynowanych  ruchach i prof. Dąbrowski stojący z boku i komentujący dość zgryźliwie nieudolne akcje swoich kolegów.

Trzeci chyba najbardziej zabawny to wspólne wokalne występy z moim Przyjaciele Władkiem Załuską. Nauczyłem się dwóch chwytów gitarowych i bębniłem w struny jak popadnie a Władek brzdękał na tamburynie. I kilka występów na imprezach nawet rangi miejskiej w kinie Kosmos zaliczyliśmy!!! „Stary niedźwiedź mocno śpi” , „Mamo moja Mamo” , „Malowana lala” , Twist Again” , „O Jimmy Joe” to między innymi mieliśmy w repertuarze. A co!!! Do tej pory Maciek Sz. nazywa nas pierwszymi big-bitowcami w Zambrowie.

Najmniej fajne wspomnienie to niestety podejście Szkoły (może nie całej tylko części) do moich poczynań sportowych poza Liceum . Do tej pory nie mogę zrozumieć co tak bardzo przeszkadzało, że grałem w ZKS, że powołano mnie do Reprezentacji Polski 16-latków, że grałem w reprezentacji Juniorów województwa. To chyba nie było  przestępstwo ani wykroczenie? Szkoła nie zapewniała zagospodarowania czasu wolnego w dostatecznym stopniu, do świetlicy PSS do kina Kosmos po 20-tej zakaz wstępu. Z tego powodu repetowałem dwie klasy w tym maturalną. Ale jakoś przetrwałem i te ciężkie chwile. Matura to wspaniała klasa prof. Kunikowskiego!!! Kontakty trwają do tej pory. Z tym samym gronem pedagogicznym spędziłem miesiąc czasu na praktykach w roku szkolnym 1967/68 u mojego kolegi Wiesia Słabego. Ale to już była inna konfiguracja i inna pozycja WF i sportu w szkole.

 

Jerzy Samusik, absolwent z 1954 r. -  Sportowe fascynacje

Okres nauki w zambrowskim liceum jawi mi się dzisiaj jak przez mgłę, w dużej mierze przysłonięty moją ówczesną fascynacją sportem. Wprawdzie w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku poza marną drużyną futbolistów nie było w Zambrowie żadnego klubu sportowego ani zawodników, którzy mogliby stanowić dla mnie jakiś wzór, ale gdzieś w Polsce startowali świetni sportowcy i o ich wyczynach donosiły gazety i radio, a to już wystarczyło, abym uganiał się całymi dniami za piłką i marzył o sportowej sławie, zamiast ślęczeć nad podręcznikami.

Martwiłem się wówczas nie dwójami łapanymi od czasu do czasu za nieodrabianie lekcji, lecz tym, że w szkole nie ma sali gimnastycznej, a boiska na otwartym powietrzu są byle jakie, że lekcje wychowania fizycznego prowadzą przypadkowi nauczyciele i nie ma komu zająć się szkolnym kołem sportowym. Wraz z grupą podobnych do mnie zapaleńców starałem się jakoś temu zaradzić. Sami plantowaliśmy place do gier, zdobywaliśmy sprzęt sportowy, organizowaliśmy mecze siatkówki czy koszykówki z klubami z sąsiednich miast i prowadziliśmy podjazdową wojnę z... nauczycielami w.f.

Pewnego razu przyszedł mi do głowy taki oto pomysł: opisałem w korespondencji do "Przeglądu Sportowego" nasze zajęcia wychowania fizycznego i działalność szkolnego koła sportowego. Za kilka dni mój tekst został w całości wydrukowany.  Wprawdzie ani dyrektor, ani nikt z grona pedagogicznego nie czytał "Przeglądu Sportowego", a ja byłem zbyt przestraszony swoim "dziennikarskim" wyczynem, aby pokazać komukolwiek ten artykuł, ale przeczytano go w białostockim kuratorium. Po tygodniu czy dwóch przyjechali do naszego liceum wizytatorzy z Białegostoku.

Nie pamiętam już, jak przebiegała ta wizytacja, pamiętam natomiast doskonale, co działo się po jej zakończeniu. W atmosferze skandalu rozszyfrowano podpisanego pseudonimem autora szkalującej szkołę publikacji, zostałem za to napiętnowany na kilku kolejnych apelach, moja mama musiała stanąć przed groźnym obliczem pana dyrektora, a na półrocze otrzymałem tróję z w.f. i czwórkę ze sprawowania. Ale od tego czasu mieliśmy prawdziwe lekcje gimnastyki.

Kiedy dotarłem do maturalnej klasy, zajmowałem się już wszystkimi możliwymi do uprawiania w zambrowskich warunkach dyscyplinami sportowymi, startowałem w przeróżnych zawodach i niewiele miałem czasu na naukę.

Zacząłem też podkochiwać się w Maryni - koleżance z równoległej klasy. O jej względy ubiegał się także mój przyjaciel z boiska - Andrzej Ł. Początkowo udawaliśmy, że nic nie wiemy o naszych zalotach do tej samej dziewczyny, ale w końcu doszło między nami do "męskiej rozmowy". Jej finałem nie była jednak bójka na pięści, lecz mecz tenisa stołowego, po którym pokonany miał ustąpić pola zwycięscy. Po zaciętej, pięciosetowej walce uległem Andrzejowi i on stał się oficjalnym narzeczonym Maryni.

Podczas egzaminów maturalnych nie odłożyłem piłki do kąta. Akurat w tym samym czasie rozgrywany był na szkolnym boisku turniej koszykówki z udziałem reprezentacji naszego liceum. W dniu egzaminu z fizyki mieliśmy grać z silnym zespołem miejscowej jednostki wojskowej, a ja nie wyobrażałem sobie, abym miał nie wystąpić w tym spotkaniu. Na szczęście zjawił się w liceum kuratoryjny wizytator i nasz fizyk, prof. Podbielski, postanowił w jego obecności przeegzaminować przed południem, kiedy mieliśmy właśnie rozgrywać mecz, swoich najlepszych uczniów, do których ja nie należałem.

W trakcie zaciętego spotkania, któryś z kolegów zawiadomił mnie, iż mam natychmiast stawić się na egzamin. Myślałem, że to zwykły żart i grałem w najlepsze dalej, tym bardziej że szala zwycięstwa nie chciała przechylić się zdecydowanie na naszą stronę. Dopiero obecność przy bocznej linii boiska naszego fizyka uświadomiła mnie, że o żartach nie ma tu mowy.

- Samusik, koniu boży, natychmiast marsz na egzamin! - krzyknął na mnie, gdy wyrzucałem piłkę z autu.

- Ależ panie profesorze, przecież ja mam zdawać po południu.

- Nie po południu, tylko teraz. Te tumany skompromitowały mnie, żaden z nich nie przygotował się porządnie do matury - pomstował na swych pupilów pan profesor.

Na szczęście mecz już się kończył. Jeszcze dwa celne rzuty i mogłem bez obawy o wygraną opuścić boisko. Kiedy stanąłem przed egzaminacyjną komisją, spostrzegłem, że wizytator lustruje mnie uważnie z nieco przerażoną miną. Myślał zapewne, że stres przed maturalnym egzaminem doprowadził mnie do stanu przedzawałowego. Może i miał ku temu powody, wszak pot płynął mi po czerwonej jeszcze od wysiłku twarzy strumieniami, oddychałem jak zgoniony pies i z trudem skandowałem pojedyncze słowa.


Hosting zapewnia

Portal internetowy zambrowiacy.pl